Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/311

Ta strona została przepisana.

«Bezimieny« — tak nazywał Golicyn swego przyjaciela żołnierzyka — był najmocniej przekonany, że Golicyna chciano otruć i wziął bardzo do serca nocną przygodę.
— Wasza wielmożność, naraziliście się im, to was za to męczą.
Przyszedł doktór, ten sam, którego Golicyn widział w zimowym pałacu przy Odojewskim: Salomon Mojszewicz Jelkan, prawdopodobnie z wychrztów, o smagłej cerze, z grubemi wargami i chytremi biegającemi oczkami.
»Obrzydliwa morda« — pomyślał Golicyn — taki i otruć może człowieka.
Zastosowano do więźnia leczniczą dyetę, podając mu tylko herbatę i rzadką zupę. Golicyn nie tykał tych dań i nie jadł nic, prócz chleba, który przynosił mu ukradkiem Bezimienny.
Dwa dni tak przeszło, trzeciego odwiedził go Poduszkin. Przysiadł na tapczanie, westchnął, ziewnął, przeżegnał się i zaczął:
— Dlaczego wy nie jecie.
— Bo nie chcę.
— Dajcie pokój, radzę zacznijcie jeść, to inaczej zmuszą was do jadła.
— Jak zmuszą?
— A no wsadzą wam maszynę do gardła i rosołu naleją tak, że przełkniecie z musu, a potem wsadzą was do mieszka.
— Co za mieszek?
— Takie więzienie pod ziemią, z wierzchu płyta kamienna, z otworem dla powietrza. Tam nie tak, jak tutaj, zimno, wilgoć, nie dobrze.
Umilkł, ziewnął powtórnie i dodał:
— Nie gryźcie się, wszystko przejdzie. Ot i jenerał Jermołow siedział tu za panowania cara