Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/32

Ta strona została przepisana.

— Milefolja! Milefolja — powtórzył z bolesnym uśmiechem Karamzin, bo było coś w stulistnej słodyczy tego wyrazu, co uwięzło mu w gardle jak kamyk nie do przełknięcia. I zdało ma się, że ten cały Sperański, ze swą białą jak mleko twarzą i blado niebieskiemi oczyma konającego cielęcia sam istną jest milefolją.
— Tak, wszystko idzie ku lepszemu, choć nie w rozumieniu dzisiejszego świata — rzekł z cichym uśmiechem. — Jest Bóg nad nami, bądźmy więc spokojni.
— Macie słuszność Mikołaju Michajłowiczu bądźmy spokojni — uśmiechnął się Sperańskij. — Ja zawsze mówię Dei providentia et hominum, confusione Ruthenia ducitur.
— Co? co mówicie?
— Mówię że boską opieką i ludzką głupotą utrzymuje się Rosya.
Karamzin znów zakrył oczy ręką i znów chciało mu się śmiać i płakać razem.
— Dobrzy my obaj jesteśmy — myślał — w chwili, gdy rozstrzygają się losy ojczyzny, prawodawca rosyjski nie znajduje w sobie nic prócz śmiechu, a historyk rosyjski nic prócz łez. Skończone! Wszystko skończone, pora umierać. Stara biedna Lizo.
Otworzyły się w tej chwili drzwi od jenerał adjutantury i wszyscy ku nim spojrzeli, a ze drzwi wytoczył się z ogromnym portfelem pod pachą mały, tłusty, okrągły, jak zając, książę Aleksander Golicyn.
— No cóż? czy gotów manifest? — obstąpili go wszyscy?
— Jaki manifest? — przyczaił się jakby nierozumiejąc.