Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/321

Ta strona została przepisana.

W tej chwili Poduszkin wyjrzał z za drzwi, Golicyn także.
— Bądźcie spokojni; nie dotknę go, nie będę rąk paskudził — rzekł Kachowski i odwrócił się w stronę Rylejewa, jakby go teraz dopiero zauważył. — No cóż! Mów teraz.
Rylejew podniósł na niego wzrok z uśmiechem.
— Chciałem powiedzieć Kachowski, że ja ciebie zawsze...
— Co! co! co! — nastawał na niego tamten, zaciskając pięście.
— Ej! dzieci miarkujcie się! — odezwał się Czerniszew.
Nadbiegł plac major z konwojowymi.
— Kochałem cię i kocham — skończył swoje Rylejew.
— Kochasz! To masz za twoje kochanie! — krzyknął Kachowski i rzucił się na Rylejewa, poczem rozległ się odgłos policzka.
Golicyn krzyknął i zachwiał się, jakby jego samego uderzono. Ktoś pobiegł do niego i posadził na krześle, a on stracił naraz przytomność.
Gdy się ocknął felczer Zatraperny, podawał mu szklankę z wodą. Długo dzwonił zębami o szkło, nie mogąc ująć brzegów szklanki, wreszcie napił się wody i spytał:
— Co on mu zrobił, czy go zabił?
— Nie zabił, tylko zjechał podleca po mordzie, co mu się należało — odparł Zatrapeznyj.
I znów, jakby jego samego znienaważono, Golicyn uczuł, że pali go w twarz ten sromotny policzek. Napawając się goryczą i wstydem — myślał: »Należy ci się to nikczemniku«.