Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/324

Ta strona została przepisana.

beznadziejny. Dnie opływały tak dziwnie podobne jedne do drugich, że zlewały się jak w majaczeniach gorączkowych, w jeden nieprzerwanie długi dzień. Sam zrzucił ze ściany nalepione gałeczki z chleba, które wpierw służyły mu za miarę czasu i stracił całkiem rachunek upłynionych dni. Czas przeistoczył się dla niego w wieczność, w otchłań bezdenną nad którą pochylał się niekiedy z lękiem.
Rozum zachwiał się i kruszył się jak ziarno mielone w żarnach pod naciskiem dwóch myśli streszczających się w dwóch pewnikach. »Trzeba coś robić«. »Niema tu nic do robienia«. Całemi godzinami układał na stole figury, ze składek wentylatora różne gwiazdy, krzyże, koła i wieloboki. Albo siedząc na tapczanie, wypruwał długą nitkę, którą przyszyte było prześcieradło do kołdry, wiązał węzełki jedne na drugich, a gdy zrobił się z tego cały kłębek, rozwiązywał i znowu zaczynał. Albo śledził pająka snującego pajęczynę i zazdrościł mu. »Ten ma robotę i nie nudzi się«. Albo stawał na futrynie okna i patrzył długo na przeciwległą ścianę granitową pustą bez okien i na dach bastyonu.
Niekiedy wzrok jego zatrzymywał się na krawędzi rynny, gdzie siadywała ta sama zawsze, znajoma, jak mu się zdawało, wrona i krakała, albo krążył po swej celi, wydeptując głębiej jeszcze wyżłobione przez poprzednich więźniów jamki w ceglanej podłodze, albo pisał głupie wierszyki i stwierdzał ich obłędną niemal bezmyślność.

Gdyby los nasz był wiadomy
Niktby nigdy nie dał wiary,
Że za taką głupią sprawę
Tak okrutne znosim kary.