Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/331

Ta strona została przepisana.

okno, mimo, że wsunięte było w grubą dwuarszynową prawie ścianę. To też słońce w początkach kwietnia zaglądać poczęło coraz częściej i kładło się na ścianie w kącie, jaskrawym płatem, pokratkowanym cienistą siatką od kraty okiennej. Golicyn siadał w tym narożniku i otwierał szeroko oczy, patrząc prosto w słońce. Nie myślał o niczem, a tylko wchłaniał w siebie światło i ciepło jak roślina.
Golicyn nie myślał o niczem, tylko wchłaniał w siebie słońce jak roślina. Słońce i on, więcej mu nic nie było trzeba.
A Marynka? Marynka, to jak to słońce, które świeci ziemi. Zda się pierwszy raz w życiu, tu w więzieniu poznał, co znaczy wolność i szczęście. Z początku wstydził się i prawie bał, że jest tak po prostu szczęśliwy, lecz potem zrozumiał znów, że »wszystko dobrze«. Och jak dobrze! Boże mój! I modlić się chciał, lecz modlitwy nie było, a tylko wzdychanie do Boga, pytanie i odpowiedź: — »Tu«? »tu« i dusza cała uczuła się w ostatecznem ukojeniu.
Z ojcem Piotrem pogodził się całkiem. Zrozumiał, że chociaż z niego filut, ale ta jego przebiegłość, jak to często bywa u ruskich ludzi, zmieszana jest z dobrocią i to tak nawet, że im większy filut, tem dobroć w nim większa. Może być, że z początku spaczoną miał duszę, służył dwom panom, lecz stopniowo zdradził stróżów więziennych i przeszedł do obozu więzionych, nie rozumem a sercem odgadywał, że to najlepsi synowie Rosyi, i pokochał ich sercem całem, w samej rzeczy jak ojciec duchowny dzieci swe.
— A wiecie ojcze Piotrze, wyście już całkiem nasz — powiedział mu raz Golicyn.