szedł więc nieco, odwrócił się i zapalił fajeczkę.
Golicyn długo patrzył na cienki smukły pień białej brzózki, aż wreszcie objął go, przylgnął do kory twarzą i zamknął oczy.
Przypomniał słowa Marynki: »Wybiegnę, bywało, w gaj, gdzie młode brzózki, cienkie, jak woskowe świeczki, kora na nich taka miękka, ciepła, słońcem nagrzana, obejmę, bywało, pieszczę, całuję; siostrzyczko, ty moja, miła rodzona«.
Skoro po tej przechadzce Golicyn wrócił do swej nowej jasnej celi, wydała mu się ciemną i ciasną, jak mogiła. Jak gdyby na chwilę wstał z grobu i znów się tam położył, lepiej było wcale nie wstawać. Postanowił nie chodzić na spacer. Odmówił raz, drugi, potem nie wytrzymał i znowu wyszedł. Brzózki już się rozwinęły. Bez zakwitł, od bzu kwitnącego powiało mu w twarz świeżością wonnej rosy.
Znów, jak poprzednio, usiadł przy brzozie, objął w uścisku i przylgnął do niej twarzą. Zamknął oczy, taka tęsknota ścisnęła mu serce, że chciałby krzyczeć z bólu.
Nagle usłyszał szelest kroków. Podniósł oczy, skoczył i wyciągnął ręce z uczuciem cichego lęku. Zdało mu się bowiem, że widzi przed sobą widmo Marynki.
— Waleńka! serce ty moje jedyne! — zawołała, biegnąc ku niemu.
Objęła go, przylgnęła całem ciałem, żywa, żywa Maryńka.
Co było potem? już nie pamiętali oboje. Mówili coś razem, nie rozumiejąc się wzajemnie; przerywali sobie, śmiali się i płakali.
Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/335
Ta strona została przepisana.