Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/337

Ta strona została przepisana.

chodził do fortecy, nastraszył ją, że kniaź śmiertelnie chory. Pobiegła do fortecy, a tu wszystkie mosty zniesione, bo kry puściły. Przewoźnicy nie chcieli jechać, aż wreszcie ubłagała jednego za 25 rubli. Rzucił jej sznur, musiała go uwiązać do żelaznego obręczu, przymocowanego do sztachetów na brzegu, by spuścić się po lodem pokrytych granitowych schodach. Długo nie mogła sobie poradzić. Sznur szorstki zamarzał, koło żelazne ciężkie, schody obmarzłe śliskie, a ręce słabe.
Lecz pokonały wszystko te słabo ręce, lód, żelazo i granit. Spuściła się do czółna, popłynęli. Niosło krę wprost na nich. Płaty lodu obijały się o czółno z trzaskiem, zdawało się tuż, tuż, przewrócą je. Stary przewoźnik blady od strachu, to łajał ją, to modlił się. A gdy przybyli do drugiego brzegu, spojrzał na nią z podziwem.
Zapewne pomyślał o niej, to co wszyscy: Co za śliczna dziewczyna.
Późno było; bramy twierdzy zamknięte, warta puścić nie chciała. Wsunęła datek, wpuścili; pobiegła do mieszkania Adelajdy Jegorówny, ta ją uspokoiła. Książę był ciężko chory, ale już teraz ma się lepiej, doktór powiedział, że wkrótce wyzdrowieje.
— Ale co się to księżnej z rączkami stało — zawołała przerażona Adelajda.
Marynka spojrzała na swoje ręce, rękawiczki na strzępy porwane, na dłoniach krew. Otarła skórę o zamarznięty powróz, zdarła ją sobie do krwi. Uśmiechnęła się na wspomnienie, jak on te dłonie całował.
— Po kim jesteś w żałobie? — zapytał Golicyn po długiem milczeniu, w czasie którego pa-