Pamiętam pożegnanie moje z cesarzem Mikołajem Pawłowiczem. Obiecywał wszystkich ułaskawić, ściskał mnie i całował z płaczem. »Ja może nie, mniej od was godzien litości; je ne suis qu un pauvre diable. Biedny dyabeł w samej rzeczy najbiedniejszy z dyabłów; niech mu Bóg przebaczy, bo sam nie wie co czyni.
Jutro stracą nas. Teraz mi już wszystko jedno, czy powieszą, czy rozstrzelają; byle prędzej. Brat Maciej zazdrości mi, mówi, że śmierć byłaby dla niego błogosławieństwem; marzy o samobójstwie, chce się głodem zamorzyć. Pisuję do niego i zaklinam na pamięć nieboszczki matki, by nie próbował targnąć się na swoje życie. Dusza odlatująca z ciała przed czasem przeznaczonym, dostanie się w ponure miejsce pobytu i rozłączona będzie na wieki z tymi, których kochała. Piszę mu tak a myślę sam, że jak z nogą złamaną chodzić się nie da, tak i z duszą złamaną żyć niepodobna.
Brat Maciej nie chce żyć, a Bestuzew umierać nie chce. 23 lata, dziecko prawie. Nie oczekiwał wyroku śmierci, do ostatniej chwili miał nadzieję. Męczy się, lęka. A i teraz słyszę jak miota się w swej celi, tłucze się jak ptak o ściany klatki. Nie mogę znieść tej jego męki.
Brat Maciej i Bestuzew, dwa skrajne przeciwieństwa. Jeden zbyt cienki, drugi zbyt lekki, jak dwie szalki u wagi, a ja w środku nich jak strzałka wiecznie drżąca.