Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/390

Ta strona została przepisana.

wyglądał na nieletniego chłopaka, którego za chwilę mają ukarać, lecz może i darują winę. Oddech miał szybki, jakby się wspinał pod górę, niekiedy wstrząsał się cały, lub chlipnął po dawnemu, tak, że zdawało się, iż się za chwilę rozpłacze, lub zawoła na głos jak w celi:
— Oj! oj! Co to? co to?
Lecz skoro spojrzał na Murawiewa, uspokajał się i zdawał się pytać go oczyma: »I kiedyż będzie koniec?«, a tamten odpowiadał mu również wzrokiem: »Zaraz już zaraz« i gładził go po głowie z uśmiechem.
Nadszedł ojciec Piotr z Krzyżem. Skazańcy wstali.
— Czy już? — zapytał Pestel.
— Nie jeszcze, dopiero nam powiedzą — odparł Rylejew.
Bestuzew spojrzał na ojca Piotra, jakby i jego chciał zapytać: kiedyż koniec? Lecz ojciec Piotr odwrócił się od niego a wzrok miał tak prawie spłoszony jak sam Bestuzew. Wyjął chustkę i wycierał spocone czoło.
— A nie zapomnijcie o chustce dla cesarza, upominał go Rylejew.
— Nie! Nie zapomnę, nie zapomnę Konradzie Fedorowiczu, bądźcie spokojni. Ale cóż oni? cóż oni? — troszczył się ojciec Piotr jakby też czekał gońca, lub może myślał już tylko: »niech już raz koniec«.
Oddalił się od więźniów i przystąpił do oberpolicmajstra Czychaczewa, który stał obok szubienicy, wydając ostatnie rozporządzenia. Poszeptał coś z nim, poczem powrócił do oskarżonych.
— No! przyjaciele moi! — rzekł podnosząc krzyż.