człowieka. Umrę, mając ją w ręku i stanę z czytem sumieniem przed sądem Bożym. Jutro czternasty — będzie ze mnie albo car, albo trup.
Dnia 13 grudnia, zrana Golicyn i Oboleński pojechali do Rylejewa. Podjeżdżając do domu amerykańsko-rosyjskiej kompanii u błękitnego mostu, poznali już zdaleka parterowe okna, z wypukłą żelazną kratą. Znajomy kozaczek, Filka, otworzył im drzwi i wpuścił bez zapowiadania; jak zapewne wszystkich. W ostatnich dniach u Rylejewa tłoczyli się goście od rana do nocy, wchodzili i wychodzili bez wszelkiej ostrożności. Tu był zborny punkt, jak gdyby główna kwatera spiskowców. W maleńkiej jadalni wszystko było po dawnemu, a jednak inaczej. Białe tiulowe firanki w oknach pociemniały od kurzu i kopcia, balsaminy i nagietki w doniczkach poschły. Ścieżka dywanowa wytarła się, podłoga dawno nie zapuszczona woskiem, opustoszała, lampki przed obrazami pogasły. Drzwi do saloniku i sypialni, gdzie tuliła się w ciasnocie żona Rylejewa z córką, zamknięte były na głucho. I jakby od tego wszystkiego odleciały pogoda, niewinność, coś świątecznego i weselnego, co tu wpierw gościło.
Gospodarza nie było w pokoju. Nieznajomi Golicynowi ludzie, cywilni i wojskowi, siedzieli przy samowarze, rozmawiając półgłosem.
— Czy jest w domu Rylejew? — spytał Oboleński, witając się.
— Jest u siebie w gabinecie; zdaje się, śpi, ale to nic nie znaczy, polecił obudzić się, jak przyjdziecie.