— No, oczywiście, to samo.
Rylejew wziął za rękę Oboleńskiego i Golicyna.
— Dziękuję przyjaciele; wiedziałem, że mi to powiecie. A więc z Bogiem zaczynajmy... Gińmy! A sama śmierć nasza, rozbudzi uczucia w uśpionych synach ojczyzny.
Mówił jak zwykle książkowym stylem, nie prosto, lecz prostem było spojrzenie oczu jego olbrzymich, ciemno-jasnych, gorejących takim ogniem, że robiło się straszno. Prostą również była twarz jego, na której źwierciedliło się wszystko, co czuł, zanim się wypowiedział słowami. Tak występują rzeźby na przejrzystych ścianach alabastrowej wazy, gdy wewnątrz zaświeci płomień, przypomniał sobie Golicyn słowa Moora o Byronie. Przypomniał także wiersze Rylejewa.
Wiem, że mi zguba przeznaczona,
Zginę, jak ten, co pierwszy kona,
Bo pierwszy wstał w obronie ludu.
I jaż zły los mój o mnie pyta,
Lecz byłaż wolność gdzie zdobyta
Bez ofiar, bolesnego trądu?
— Więc wreszcie możemy powiedzieć: »jutro zaczynamy« — ciągnął dalej Rylejew. — Jakże czekałem niegdyś takiej godziny, jak się na nią radowałem. Czemuż teraz, gdy nadeszła, nie ma we mnie radości, czemu dusza moja osmucona jest prawie do śmierci.
Oparł się łokciem o kolana i głowę złożył na rękach, i skurczył się, zgarbił, jakby zmalał, pod nadmiernem brzemieniem; w głosie jego zadrżały łzy.
— Wybaczcie przyjaciele, nie trzeba o tem.