Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/65

Ta strona została przepisana.

czny młodzieniec, który choć z żalem odszedł od pana, bo majętności miał za wielkie.
— Odejść w takiej chwili, to podłość — zawołał Golicyn.
Oboleński popatrzył na niego trochę z podełba, głębszem spojrzeniem dobrych, rozumnych oczu, z pozoru uśmiechniętych, w których jednak w gruncie nie było wcale uśmiechu a raczej żałość.
— Nie! — rzekł — to nie podłość.
— A cóż innego?
— To! właśnie, o czem mówił Rylejew.
— My nie ludzie czynu, a projektotwórcy, doktrynerzy i lunatycy. Chodzimy po dachu, na samej krawędzi, lecz niech kto zawoła po imieniu, spadniemy i rozbijemy się o siemię. Całe to nasze powstanie to Marya bez Marty, dusza bez ciała. I nie my jedni, wszyscy rosyjscy ludzie tacy są; przedziwni w myślach, a w czynach, mazgaje rozmazani, całkiem bez kości miazga; zapewne jest to skutek niewoli, za długo byliśmy niewolnikami.
— Posłuchajcie Oboleński! Ależ to marna sprawa; jutro powstanie, a dyktator nasz rozmyśla, jakby to delikatnie zdradzić. I pocoście takiego wybrali, gdzie miał głowę Rylejew?
— Co chcesz! Rylejew całkiem się na ludziach nie zna. On i siebie nie zna, widzieliście jak się sam męczy, a niewie czego.
— A wy wiecie?
— Zdaje się wiem.
— O cóż to?
— O krew — odparł Oboleński cicho, trochę zmienionym głosem.
— O jaką krew?