Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/82

Ta strona została przepisana.

Z poza drzwi dochodził gwar zmięszanych głosów. Słów nie było słychać, ale krzyk był taki, że zdawało się, iż za chwilę wszyscy zaczną się za łby wodzić. Nagle drzwi otworzyły się z hałasem i do pokoju wpadł sztabs-kapitan lejbgwardyi moskiewskiego pułku kniaź Szczepin-Rostowski, rozczerwieniony, spocony, rozczochrany i w takiem podnieceniu, że wyglądał na pijanego lub waryata.
— Niech was tu wszystkich dyabli biorą, podlecy, tchórze, zdrajcy! — ryczał, wygrażając pięściami. — Róbcie, co chcecie, ale ja...
— Czego pan krzyczy? Myśmy nie głusi — zatrzymał go spokojnie Rylejew, tak, że Szczepin na chwilę zamilkł.
— Słuchajcie, Rylejew, ja tu z nimi nie wytrzymam, z tymi filantropami. Tu trzeba rżnąć, po prosta rżnąć i koniec, a jeśli nie chcecie, to ja pierwszy na siebie doniosę.
— A przestańże pan do dyabła! — skoczył na niego Rylejew, tupiąc nogami. — Zbiesiliście się czy co? Wynoście mi się stąd zaraz, czy nie widzicie, żeśmy sprawą zajęci. Wynoście się mówię, precz!
I choć był mały, chuderlawy, w porównaniu z ogromnym Szczepinem, wziął go za ramiona, obrócił ku drzwiom i wypchnął za próg zupełnie łatwo, tak, że zanim Oboleński i Trubecki zdołali się opamiętać, cała scena była skończona. Rozśmiali się obaj, choć Trubeckiemu było wciąż nie do śmiechu.
— Słyszeliście! — co to znaczy Rylejew — wybełkotał blednąc.
— Nic to Trubecki, nie zważajcie na to, on tylko tak gada. Krzykacz, awanturnik, ale serce dobre, a zresztą mam go w ręku.