Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/83

Ta strona została przepisana.

— Serce dobre, a chce rżnąć ludzi — mówił swoje Trubecki — i nie on jeden, a wszyscy o krwi tylko, o zabójstwach marzą. Nie panowie, ja nie mogę. Nigdy nie byłem złoczyńcą, ani zwierzem i rozmyślnym zabójcą być nie potrafię, nie potrafię — tak.....
I chciał już powiedzieć, że pragnie wystąpić ze związku, ale znów język odmówił mu posłuszeństwa. Im mocniej chciał, tem trudniej było mu powiedzieć.
— No! ja już pójdę — rzekł nagle, podnosząc się z miejsca i podając rękę Rylejewowi z dziwnym pośpiechem.
— Gdzie znowu? Zaczekajcie, jakże tak można, wszakżeśmy nic jeszcze nie postanowili.
— A cóż tu postanawiać?! tak nic nie ułożymy.
— A to dlaczego nie mamy czegoś postanowić. Choć może istotnie niema co z góry układać; okoliczności same wskażą nam drogę. A więc z Bogiem! do jutra, mówił, kładąc ręce na ramiona Trubeckiego i przysuwając twarz swą do jego twarzy, tak blisko, że tamten czuł jego oddech. A wy Trubecki nie gniewajcie się na mnie, nie gniewajcie się gołąbku na miłość Boga, mówił z dziecięco serdecznym uśmiechem. Winien jestem, sam czuję, żem zawinił wobec was Trubecki. Rozporządzałem się na własną rękę, nie słuchałem, szumiałem, ale to wszystko jutro się skończy. Jutro tyś dyktator, a ja prosty szeregowiec, twój wierny poddany; niech kto poważy się palcem na ciebie zakrzywić, a własną ręką zabiję. No! Chrystus z tobą. — Chciał go uścisnąć, lecz tamten cofnął się i bardzo pobladł.