Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/123

Ta strona została przepisana.

— Posłuchajcie tylko — szeptał Mamertyn miękkim, omdlewającym głosem, przypominającym arfę Eola:
— „Tinguunt Gorgoneo...”
— „Tinguunt Gorgoneo!.. — podchwytywał urzędnik prefektury. — Na Palladę! nawet w podniebieniu czuć przyjemność. Jakbyś połykał haust ciepłego wina, zmieszanego z miodem atyckim!
— „Tinguunt Gorgoneo...”
— Zwróćcie uwagę na szereg tych g — to gruchanie synogarlicy. A dalej:

„...punica rostra lacu...”

— Zadziwiające! niezrównane! — mruczał Lamprydyusz, z rozkoszą przymykając oczy.
Julian wstydził się trochę i śmiał zarazem z tego upojenia dźwiękami.
— Trzeba, żeby słowa były nieco ogołocone z sensu — zadecydował poważnie Lamprydyusz. — Trzeba, żeby płynęły, szemrały, nuciły, nie zadraskując słuchu ani serca: wtedy tylko można do gruntu napawać się ich pięknością.
Na progu drzwi, z których Julian nie spuszczał oka, widocznie oczekując kogoś, bez szmeru, niepostrzeżenie dla nikogo zjawiła się, jak cień, postać biała i kształtna.
Przez otwarte okienice wpadało czyste światło miesięczne, zlewając się z czerwonym blaskiem świeczników na mozaikach błyszczącej jak zwierciadło posadzki i na freskach ściennych, które wyobrażały Endymiona, zasypiającego pod pieszczotami Seleny.
Białe zjawisko stało nieruchomo, jak statua. Starodawne greckie peplum z miękkiej wełny białej opadało długiemi draperyami, przytrzymywane pod piersią cienką przepaską. Peplum oświetlał księżyc; twarz pozostawała w cieniu. Nowoprzybyła wpatrywała się w Juliana, Julian w nią się wpatrywał. Uśmiechali się do siebie, wie-