Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/160

Ta strona została przepisana.

„Sophronia, vivis!” (Żyjesz, Sofronio!) — ten, co te kreślił wyrazy, zrozumiał ostatecznie, że śmierć nie istnieje.
Nigdzie nie wyrażano się: „Tu jest pogrzebiony” — tylko: „Złożony na pewien czas” (depositus). Zdawało się, jak gdyby miliony ludzi, z pokolenia na pokolenie, kładły się w tem miejscu nie na śmierć, lecz na sen lekki, pełny tajemniczego wyczekiwania.
W niszach poustawiano lampy, płonące w zgęszczonem powietrzu długim, nieruchomym płomieniem, i piękne amfory z wonnościami. Tylko zapach próchniejących kości, wydzielający się przez szczeliny grobów, przypominał o śmierci.
Korytarze spuszczały się amfiteatralnie coraz niżej, a w sklepieniu zdarzały się w pewnych odstępach szerokie otwory luminaryów, wychodzące na Kampanię.
Chwilami słaby promień księżyca, wpadłszy przez luminaryum, oświetlał płytę murmurową z napisem.
W głębi jednego z korytarzów ujrzeli grabarza, który z wesołym śpiewem silnymi razami zalaznego drąga wykuwał w piaskowcu okrągłe sklepienie nad swoją głową. Kilkunastu chrześcijan otaczało głównego dozorcę mogił, „fossora”, w odzieży wykwintnej, z otyłą i chytrą twarzą. Fossor ów otrzymał w spadku całą jedną galeryę katakumb z prawem odstępowania za pieniądze wolnych miejsc w swoim oddziale. A był to jeden z droższych oddziałów z tego powodu, że w nim spoczywały relikwie świętego Wawrzyńca. To też fossor zdobył już piękną fortunę. W obecnej chwili targował się on z bogatym a skąpym garbarzem Symonem. Arsinoe zatrzymała się, by posłuchać rozmowy.
— A daleko będzie mój grób od relikwii? — pytał przezornie garbarz, rozmyślając o znacznej sumie, której zażądał fossor.