Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/192

Ta strona została przepisana.

mian drzewa figowe, starannie owinięte słomą w obawie mrozów.
Tego roku zima była ciężka, chociaż wiatry zachodnie z oceanu nawiewały odwilż.
Olbrzymie kry białe, rozbijając się i z trzaskiem wdzierając się jedna na drugą, płynęły Sekwaną. Greccy i rzymscy wojownicy przyglądali się im ze zdumieniem. Julian podziwał te przezroczyste złomy, niewiadomo, błękitne czy zielonawe, porównywając je do marmurów frygijskich, zlekka upstrzonych zielonemi żyłkami.
W posępnej tajemniczej piękności Północy było coś ujmującego i wzruszającego, niby oddalone wspomnienie. Przybyto do pałacu. Był to gmach olbrzymi, którego ceglane arkady i baszty czerniały na niebie wieczornem.
Julian wszedł do biblioteki. Było zimno. Rozpalono duży ogień na kominie i wręczono mu wiele listów, przybyłych do Lutecyi podczas jego nieobecności. Jeden z nich pochodził z Azyi Mniejszej od boskiego Jamblicha. Zapachnęło od niego południem.
Na dworze szalała wściekła zawieja. Wicher wył w kominie, i wydawało się, że ktoś dobija się do zamkniętych okienic. A Julian, przymknąwszy oczy, widział przed sobą Propileje marmurowe, otulone mrokiem, które przesuwały się szybko i rozpływały, jak złote obłoki, na krańcach horyzontu.
Drgnął i wstał z siedzenia. Ogień zagasł. Mysz gryzła pergaminy w bibliotece.
Julian uczuł potrzebę zobaczenia twarzy ludzkiej. Uśmiechnął się szyderczo, przypomniawszy sobie, że ma żonę. Była to krewna, cesarzowej Euzebii, imieniem Helena, którą cesarz zmusił do wyjścia za Juliana na krótko przed jego wyruszeniem do Galii.