Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/213

Ta strona została skorygowana.

Nagle uczuł osłabienie i ręką zasłonił sobie oczy.
Goniec półżywy wymknął się z izby.
— Jutro... — wyjąkał Konstancyusz w pomieszaniu — jutro ruszać trzeba! Koniecznie... prostą drogą... przez góry, pośpiesznym marszem... do Konstantynopola!
Euzebiusz podszedł do niego, niewolniczo zgięty.
— Boski Auguście! Pan Bóg obdarzył cię jako Pomazańca swego zwycięstwem nad przeciwnikami twymi. Starłeś Maksencyusza, Konstansa, Wetraniona, Gallusa... miażdżysz i bezbożnego...
Ale Konstancyusz nie słuchał, jeno powtarzał, kiwając głowę z uśmiechem bezmyślnym:
— A więc On nie istnieje, skoro to wszystko prawda, zatem Jego niema i ja — jestem sam. Któż się poważy twierdzić, że On istnieje, kiedy podobne zbrodnie spełniać się mogą?... Myślałem o tem oddawna...
Potoczył po obecnych pytająco wzrokiem zamglonym i rzekł:
— Przywołajcie drugiego...
Zbliżył się lekarz, wytworny dworak o wygolonej, różowej i bezczelnej twarzy, z zimnemi oczyma rysia, Żyd pozujący na rzymskiego arystokratę. Z przymilaniem się zwrócił uwagę cesarza, że silniejsze wzruszenie może mu zaszkodzić, że powinien udać się na spoczynek. Konstancyusz machnął tylko ręką, odpędzając go, jak dokuczliwą muchę.
Wprowadzono drugiego gońca, trybuna jazdy cesarskiej, Cintullę, który się wymknął z Lutecyi. Ten przywiózł jeszcze straszniejszą nowinę: mieszkańcy Sirmium otworzyli bramy przed Julianem i zgotowali mu przyjęcie, jako zbawcy ojczyzny; za dwa dni miał wkroczyć na wielki gościniec rzymski, prowadzący do Konstantynopola.