Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/289

Ta strona została przepisana.

mu ręce z dziecinną wiarą w oczach, powstawał ze słomianego zgniłego posłania.
— Wierzę, wierzę! — mówił paralityk. — Wierzę, żeś ty nie człowiek, lecz bóg, który zstąpił na ziemię!... Twarz twoja, jako twarz boga! Dotknij się mnie, uzdrów mnie, cesarzu!
— Cud, wielki cud! — tryumfowali ułomni. — Chwała cesarzowi! Chwała Apollinowi-Uzdrowicielowi!
— Przyjdź do mnie! przyjdź do mnie!... — wołali nieszczęśliwi. — Rzeknij słowo, a wyzdrowieję!
Zochodzące słońce zajrzało przez odemkniętą bramę i łagodnem światłem oblało marmurową twarz Apllina W dal Godzącego. Julian spojrzał na boga, i po raz pierwszy to wszystko, co się działo w szpitalu, wydało mu się świętokradztwem. Jasne oczy boga olimpijskiego nie powinny były patrzeć na tę całą szkaradę. Julian uczuł rodzącą się chęć oczyszczenia starożytnej palestry, w której niegdyś mocowali się potężni atleci, z tej całej plugawości galilejskiej i pogańskiej, tego cuchnącego gnoju ludzkiego. O, gdyby bóg starożytny się ocucił, jakie błyskawice ciskałyby jego oczy, jakżeby świstać poczęły jego strzały, godząc w tych ułomnych i paralityków, oczyszczając to powietrze zatrute!
Julian z pośpiechem i w milczeniu opuścił przytułek Apollina, zapominając nawet o książkach rachunkowych Auzoniusza. Przekonał się, że doniesienie było słuszne, że główny dozorca był łupieżcą; ale takie znużenie i taki wstręt opanowały mu serce, że nie miał odwagi zagłębiać się w tej nikczemności w celu sprawdzania.
Późno już było, gdy powrócił do pałacu. Wydał rozkaz, aby nikogo nie przyjmowano, i udał się na taras wzniesiony nad Bosforem.