Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/309

Ta strona została przepisana.

— Co czynisz, Julianie? Jest-że to godnem mądrości twojej?
Cesarz spojrzał nań surowo, i Orybazy umilkł, nie śmiejąc dokończyć.
Julian zmienił się, a nawet zestarzał w ostatnich czasach; jego twarz wychudła nabrała smutnego i strasznego wyrazu, trafiającego się u ludzi powolną, nieuleczalną chorobą dotkniętych, albo opanowanych jakąś myślą blizką szaleństwa. Targał bezwiednie silnemi rękoma wypadkowo trzymany zwój papirusu.
Nakoniec rzekł głuchym głosem, patrząc prosto w oczy Orybazego:
— Idź precz ode mnie i wy wszyscy precz idźcie z waszemi radami głupiemi! Wiem, co czynię... Z tą hołotą, która nie wierzy w bogów, niepodobna rozmawiać, jak z ludźmi; trzeba ich tępić, jak dzikie zwierzęta. A wreszcie, cóż w tem złego, jeżeli kilkunastu galilejczyków padnie z ręki Hellena?
— Jaki on podobny w tej chwili do swego brata Konstancyusza w chwili wybuchu wściekłości! — mimowoli pomyślał Orybazy.
Julian zawołał do tłumu głosem, który jemu samemu wydał się obcym i straszliwym:
— Do tej pory z łaski bogów jestem jeszcze cesarzem! Bądźcie mi posłuszni, galilejczycy!... Możecie drwić z mojej brody i odzieży, ale nie z prawa rzymskiego! Pamiętajcie, że karzę was za bunt, nie za wiarę! W kajdany tego łotra!
Drżącą ręką wskazał Pambasa, którego pochwyciło dwóch jasnowłosych Batawów o twarzach dobrodusznych.
— Kłamiesz, bezbożniku! — wołał tryumfująco Pambas. — Za wiarę nas karzesz! Czemuż mi nie przebaczasz, jak ongi Marysowi, ślepcowi z Chalcedonu? Czemu zwy-