Głęboka ciemność zewsząd ogarnęła gaj Dafny. Skwarny wiatr rozpędzał chmury. Ani jedna kropla dżdżu nie spadała na zeschłą, popękaną ziemią. Wawrzyny potrząsały czarnemi gałęziami, sterczącemi ku niebu. W olbrzymich alejach szemrały cyprysy, a szum ich przypominał rozhowor starców.
Dwaj ludzie przemykali się chyłkiem w cieniu ku świątyni Apollina — mały i duży. Mały, o kocich, zielonych źrenicach, które mu pozwalały doskonale widzieć w ciemności, prowadził dużego za rękę.
— Och, och, siostrzanie, jeszcze skręcimy kark w jakim rowie!
— Niema tu żadnego rowu. Czego ty się boisz? Od czasu, jakeś chrzest przyjął, stałeś się podobny do starej baby.
— Do starej baby! Serce moje ani razu nie stuknęło silniej, gdy w lesie Hirkańskim wychodziłem z oszczepem na niedźwiedzia. Ale tutaj to co innego! Zawiśniemy przy sobie na jednej szubienicy, zobaczysz, siostrzanku
— Cichobyś był, głupcze!
Mały pociągnął dalej dużego, który niósł na plecach ogromny pęk słomy i bosak.
Podeszli pod tylną ścianę świątyni.
— Tutaj. Bierz się do drąga! — szepnął mały, obmacując rękoma szczeliny w murze. — Potem przerąbiesz belki siekierą...
Wicher tłumił odgłos uderzeń łomu. Nagle rozległ się krzyk, przypominający kwilenie chorego dziecka.
Duży zadrżał.
Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/330
Ta strona została przepisana.
XIII.