Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/74

Ta strona została skorygowana.

— Nie... należało go przedtem przeżegnać, inaczej, on potrafi zaryć się w ziemię. Zeszłego roku rozwalono świątynię Afrodyty, i ktoś ją pokropił święconą wodą. I co powiecie? Z pod posągu wymknęła się gromada małych dyablików. A jakie! Sam widziałem: takie były cuchnące i czarne w białe paski, a całe kosmate. I piszczały, jak myszy. A jak odrąbali Afrodycie głowę, to z szyi wyskoczył główny dyabeł z ogromnymi rogami i ogonem gołym, jak u parszywego psa.
Ale sceptyk jakiś przerwał:
— Nie będę się spierał. Możeście i widzieli złe duchy. Ale kiedy rozwalono niedawno w Gazie bałwana Zeusa, to wewnątrz nawet czartów nie było, tylko takie brudy, że wstyd powiedzieć. Po wierzchu wydawał się groźnym, wspaniałym: sama kość słoniowa i złoto, w ręku błyskawice. Tymczasem wewnątrz były tylko pajęczyny, szczury, kurz, zardzewiałe sztaby, drągi, gwoździe, dziegieć śmierdzący i bies wie jakie obrzydliwości. To mi bogowie!
W tej chwili Jamblich przygnębiony, z zagasłym wzrokiem, chwycił Juliana za rękę i odciągnął na stronę.
— Patrz, widzisz tych dwu ludzi? To są szpiegi Konstancyusza. Wiesz, brata twego Gallusa pod strażą wywieziono do Konstantynopola. Strzeż się! Dziś jeszcze odejdzie skarga na ciebie.
— Cóż robić, mistrzu? Jam przywykł do tego. Wiem, że śledzą mnie już oddawna.
— Oddawna! I nic mi o tem nie mówiłeś?
I ręka Jamblicha drgnęła w dłoni Juliana.
— Co ci tam szepcą? Uważajcie na nich, to pewno niewierni! Dalej, staruchu, rusz-no się, przynieś drewek! — wykrzykiwał jakiś oberwaniac, czując się już panem położenia.