Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

— Bernardo, możesz mi wyświadczyć wielką usługę — rzekła Beatrycze — i rozglądając się, dodała: Wszak nas nikt nie usłyszy?
— Wasza Książęca Mość może być o to spokojna, — chyba myszy i szczury.
— Słuchaj — ciągnęła dalej, topiąc w nim spojrzenie badawcze — wiem, że pisałeś wiersze na cześć madonny Lukrecyi. Przechowujesz listy księcia do niej.
Poeta zbladł; patrzył na księżnę z przerażeniem.
— Nie bój się — dodała — nikt się nie dowie. Nagrodzę cię sowicie, jeżeli będziesz mi posłusznym. Obsypię cię złotem.
— Wasza Książęca Mości — bełkotał — proszę temu nie wierzyć... to oszczerstwa... nie mam żadnych listów... przysięgam...
Źrenice księżnej zapałały gniewem. Ściągnęła brwi groźnie, wstała powoli i szła ku niemu, przeszywając go spojrzeniem.
— Nie kłam! — wołała — Jeśli ci życie miłe, oddawaj listy księcia. Słyszysz! Oddawaj! Moi ludzie czekają na dole. Nie przyjechałam tu na żarty.
— Nie mam żadnych listów! — szeptał nieszczęsny poeta.
— Nie masz — powtarzała, przeszywając go wzrokiem — nie masz? Mów prawdę.
— Nie mam.
Księżnę ogarnęła wściekłość.
— Poczekaj, nędzny rajfurze — zmuszę cię do powiedzenia prawdy. Uduszę cię własnemi rękoma, ty, łotrze jeden! — wołała Beatrycza w zapamiętaniu. Istotnie chwyciła go za gardło i drobnemi paluszkami dusiła tak mocno, że wezbrały mu żyły na skroniach.
Nie bronił się, powieki mu drżały, jak u biednego, chorego ptaka.
— Ona mnie zabije — myślał Bernardo — niech zabija — mniejsza o to. Księcia nie zdradzę.
Bellincioni był przez całe życie błaznem dworskim, hulaką, przekupniem rymów, ale nie był zdrajcą.
Księżna opamiętała się, odtrąciła poetę, wzięła ze stołu blaszany kaganek i dążyła do sąsiedniego pokoju, przypuszczając, że to pracownia Bernarda.