W liście były te słowa: „Wolelibyśmy umrzeć sami. Nie przysyłajcie nam nikogo na pocieszenie, bo to zwiększyłoby jeszcze naszą boleść i rozpacz“.
Tego samego dnia, w południe, ulegając prośbom dworzan, Ludwik przyjął trochę pożywienia, lecz nie chciał zasiąść przy stole; jadł na gołej desce, którą trzymał przed nim Ricciardetto.
Pogrzeb odbył się z niesłychanym przepychem.
Zaraz po ceremonii, książę zamknął się w pokoju ciemnym, powleczonym czarną materyą i oświetlonym gromnicami.
Przez kilka dni nie wychodził z tej żałobnej komnaty.
Pewnego wieczora, rozmawiając z Leonardem o Wieczerzy Pańskiej, która miała zdobić miejsce wiecznego spoczynku Beatryczy, Il Moro rzekł nagle:
— Słyszałem, żeś zaopiekował się chłopcem, który podczas tego festynu smutnej pamięci wyobrażał narodziny złotego wieku. Jakże się on miewa?
— Wasza Książęca Mości, umarł w dzień pogrzebu księżnej.
— Umarł — szepnął Ludwik — umarł, jakie to dziwne! — Spuścił głowę i westchnął. — Tak, być musiało? Wiek złoty zgasł razem z moją ukochaną Beatryczą. Pogrzebaliśmy go w jednym z nią grobie, nie chciał i nie mógł jej przeżyć. Prawda, mój przyjacielu? Co za dziwny zbieg okoliczności! Zdumiewająca alegorya!
Cały rok trwała żałoba. Książę chodził w czerni od stóp do głowy i ubierał się niedbale, na znak smutku. Nie siadał do stołu, jadł na desce, którą paź trzymał przed nim.
„Od śmierci księżnej pisał w swoich pamiętnikach Marino Sanudo, ambasador Wenecyi — Il Moro stał się pobożnym, uczęszcza na msze, słucha kazań i rządzi się bojaźnią Bożą“.