Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/135

Ta strona została skorygowana.

Na ganku czekał na niego mechanik Astro z zeszytami, pędzlami i pudełkiem farb. Leonard zobaczył na podwórzu stangreta Nastasio, czyszczącego klacz siwą jabłkowitą.
— Co tam słychać? — spytał malarz.
— Ha! nic dobrego, kary ogier zakulał.
— Dawno? — spytał Leonard zaniepokojony.
— Już cztery dni.
Nastasio nie patrzał na swego pana i szorował klacz tak mocno, że przestępowała z nogi na nogę.
Artysta chciał zobaczyć kulawego konia. Stangret poprowadził go do stajni. Obejrzawszy ogiera, Leonard wpadł w gniew, co mu się rzadko zdarzało.
— Kto ci kazał, ośle jeden, wzywać weterynarza?
— Jakże pozostawić chorego konia bez opieki?
— Idź do dyabła ze swoją opieką! Taki konował, nie ma pojęcia o anatomii, zmarnuje mi ogiera. Łotrze jeden, wynoś mi się zaraz z mego domu!
Stangret nie ruszał się z miejsca. Długoletnie doświadczenie nauczyło go, że skoro mistrz ochłonie, będzie się starał zatrzymać go wszelkiemi sposobami, gdyż cenił w nim przywiązanie do koni i znajomość rzeczy.
— Chciałem właśnie sam odprawić się — rzekł Nastasio — należy mi się za trzy miesiące, a że konie chude, to nie moja wina, bo Marek nie daje mi pieniędzy na owies.
— Cóż to nowego? Jak on śmie nie słuchać moich rozkazów?
Stangret wzruszył ramionami i odwrócił się, chcąc pokazać, że ma już dość tej rozmowy; czyścił konia tak zawzięcie, jak gdyby chciał spędzić na nim swój zły humor.
— No i cóż, mistrzu? — idziemy? — pytał Astro.
— Poczekaj — zawołał Leonard — Muszę spytać Marka o ten owies. — Wszedł do domu. Marek był zajęty w pracowni. Z matematyczną dokładnością odmierzał farby, wedle wskazówek Leonarda.
— O! mistrzu, jeszczeście nie wyruszyli? Proszę was, zobaczcie, czym się nie omylił?