Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/141

Ta strona została skorygowana.

Lecz gdy Leonard chciał omawiać sprawy ważniejsze, jako to: ufortyfikowanie zamku, przekopanie kanału Martesana, odlanie pomnika w bronzie, książę zwracał rozmowę na inny przedmiot.
Nagle wpadł w zadumę, jak mu się nieraz zdarzało w ostatnich czasach; umilkł, spuścił głowę i wzdychał. Zapomniał o obecności malarza.
Artysta pożegnał go.
— A więc do widzenia — rzekł książę, kiwając głową. Zanim jednak Leonard doszedł do drzwi, Il Moro przystąpił do niego i położył mu ręce na ramieniu.
— Do widzenia — powtórzył głosem drżącym — do widzenia, mój Leonardzie — kto wie, czy zobaczymy się jeszcze.
— Czy Wasza Książęca Mość nas opuszcza?
Il Moro westchnął głęboko, ale nic nie odrzekł.
— Tak, tak — mój przyjacielu — mówił — po dłuższem milczeniu — przeżyliśmy ze sobą lat szesnaście, byłeś zawsze wobec mnie rzetelny i ja nie krzywdziłem cię chyba. W wiekach przyszłych, gdy będą wspominali Leonarda, przypomną sobie także o Ludwiku i rzucą mu parę słów pochlebnych.
Artysta nie lubił sentymentalnych wynurzeń, bąknął parę słów, które chował w pamięci i powtarzał, ilekroć mu wypadało prawić dworskie komplementy.
— Monsignore — rzekł — chciałbym mieć kilka istnień, aby módz je oddać na usługi Waszej Książęcej Mości.
— Wierzę w twoją szczerość — odparł Il Moro — może kiedyś wspomnisz mnie z żalem...
Nie dokończył, rozpłakał się, chwycił malarza w ramiona i pocałował go w usta.
— Niech cię Bóg strzeże! — mówił.
Po odejściu Leonarda, Ludwik siedział jeszcze długo na tarasie i przyglądał się łabędziom. Doznawał dziwnego wrażenia. Zdało mu się, że po smudze jego zbrodniczego żywota, Leonard przeszedł jak owe ptaki, płynące na wodach fosy, wśród strzelnic, najeżonych lu-