— Co im zawadzały moje niewinne kryształy? — biadał Pacioli.
— Proszę was, fra Luca — rzekł Leonard — nie myślcie o mnie — wracajcie do klasztoru. Ja sam potrafię dać sobie radę. Mały zakonnik odbiegł szybko, klapiąc drewnianemi pantoflami.
Leonard przez most zwodzony wszedł na wewnętrzne podwórze zamkowe, zwane „Polem Marsowem“.
Ranek był pochmurny. Wiatr gasił ognie biwaków. Cały plac i sąsiednie budynki zostały zamienione na olbrzymie koszary. Dokoła pustych beczek, przewróconych dnem do góry, żołdacy grali w kości; słychać było śmiechy, złorzeczenia i piosnki pijackie we wszystkich językach. Te głosy umilkły za zbliżeniem się wodzów; ozwały się trąby szwabskich lancknechtów i myśliwskie rogi szwajcarskich najemników, przybyłych z kantonów Uri i Unterwald.
Doszedłszy do pałacu, malarz ujrzał swój kolos prawie nietknięty.
Zdobywca Lombardyi, Franciszek Sforza, — podobny do rzymskiego imperatora z łysej czaszki, z wyrazu twarzy do lwa i lisa, — jeszcze siedział na koniu, wspinającym się na tylne nogi, przedniemi tratując powalonego wojownika.
Dokoła posągu kręcili się szwabscy łucznicy, gaskońscy hallabardziści, krzyczeli do siebie z odległości, a gdy nie mogli słów usłyszeć, porozumiewali się znakami. Leonard zrozumiał po chwili, że mówią o zamierzonym pojedynku pomiędzy dwoma łucznikami: Francuzem i Niemcem. Każdy z nich miał kolejno wypuszczać strzałę na odległość pięćdziesięciu kroków, wypiwszy poprzednio cztery dzbany mocnego wina. Plama na szyi Kolosa została obrana za tarczę celową. Odmierzano kroki: los miał rozstrzygnąć, kto pierwszy strzeli. Wiwandyerka przyniosła wina. Niemiec wydudlił cztery dzbany, potem stanął, naciągnął łuk, wypuścił strzałę, i chybił. Strzała, odtrąciła konchę lewego ucha, lecz nie tknęła oznaczonego miejsca.