— Monsignore — odparł jeden z jego poruczników głosem drżącym — kapitan Cockburn pozwolił łucznikom...
— Więc posąg Sforzy, — arcydzieło Leonarda da Vinci służył za tarczę celową gaskońskim łucznikom! — zawołał marszałek. — Wszedł w żołnierską tłuszczę. Byli tak zajęci strzelaniem, że nie spostrzegli jego zbliżenia. Marszałek chwycił za kołnierz Pikardzkiego łucznika i odrzucił go w bok. Nabrzmiały mu żyły na skroniach, policzki zapałały ogniem.
— Monsignore — bełkotał żołnierz, dygocząc ze strachu — Monsignore nie wiedzieliśmy... kapitan Cockburn.
— Czekajcie, łotry, psie syny — wołał Trivulce — pokażę ja wam kapitana Cockburn! Powywieszam wszystkich, nogami do góry.
Trivulce podniósł miecz, zamachnął się i byłby ciął żołdaka, lecz w chwili tej Leonard chwycił marszałka za rękę, a to tak silnie, że aż stary wojak ugiął się. Napróżno Trivulce próbował oswobodzić rękę z żelaznego uścisku.
— Coś za jeden? — spytał, patrząc na Leonarda ze zdziwieniem.
— Leonard da Vinci — odrzekł artysta spokojnie.
— Jak śmiałeś? — zaczął starzec z gniewem, lecz spotkawszy jasne i nieśmiałe spojrzenie artysty, umilkł.
— Więc to ty jesteś Leonardem — rzekł po chwili, przyglądając się malarzowi. — Puść mi rękę. Co za siła nadzwyczajna! zgiął mi żelazną bransoletę. Jesteś odważny, przyjacielu.
— Monsignore, błagam was, przebaczcie tym ludziom — prosił artysta pokornie.
Marszałek patrzył na niego znowu i głową kiwał.
— Dziwak! — mruczał — Zniszczyli jego arcydzieło, a on jeszcze wstawia się za nimi.
— Wasza Łaskawości! Choćbyście powywieszali ich wszystkich, cóż z tego przyjdzie mnie i mojemu dziełu? Oni nie wiedzą, co czynią.
Starzec zamyślił się. Nagle twarz mu pojaśniała, w małych oczach zabłysła dobroć.
— Słuchaj, mistrzu Leonardzie — rzekł — jednego nie rozumiem. Jak mogłeś stać tutaj i patrzeć spokojnie na te barbarzyńskie zabawy.
Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/155
Ta strona została skorygowana.