Promień słońca, przeciskając się przez chmury, wcisnął się do pokoju i rozświecił go blaskiem różowym; przy tem świetle zatarte litery występowały wyraźniej.
— Patrz! patrz! umarli zmartwychpowstają — szepnął Merula z zachwytem. — Zdaje mi się, że to hymn do bogów Olimpii. Można odczytać wyraźnie pierwszą zwrotkę.
I tłomaczył z greckiego:
„Chwała niech będzie Bachusowi, uwieńczonemu liściem winnym.
I Chwała tobie, Febusie, boski i groźny łuczniku,
Potężny zabójco synów Nioby.“
— A oto hymn do Wenery — tej, która cię takim strachem przejmuje, mały braciszku zakonny:
„Chwała tobie, matko Afrodyto złotonoga.
Radości bogów i ludzi.“
Wiersz urywał się, pokryty kościelnym tekstem.
Promień światła zagasł, w pokoju kładły się cienie. Merula wyjął kryształowy flakon, i częstował młodzieńca.
— Wypij za moje zdrowie — prosił.
Giovanni odmówił.
— No, to ja wypiję za twoje. Dlaczegoś taki smutny? Co ci jest dzisiaj, braciszku? Tak wyglądasz, jak gdybyś chciał się utopić. A może Antonio znowu przepowiedniami cię spłoszył? Przyznaj się, rozmawiałeś z Antoniem?
— Tak.
— O czem?
— O Antychryście i mistrzu Leonardo da Vinci.
— Tak, tak, marzysz tylko o Leonardzie. Rzucił na ciebie czary. Słuchaj, dziecko, otrząśnij się z tych uroków. Zostań przy mnie. Ja cię nauczę łaciny, zostaniesz juryskonsultą, mówcą albo nadwornym poetą. Będziesz bogaty, sławny. Co warte malarstwo? Już Seneka nazywał je „rzemiosłem, niegodnem człowieka wolnego.“ Spojrzyj na malarzów — każdy z nich gbur i nieuk.
— Słyszałem, że imć Leonard da Vinci jest wielkim uczonym.