Leonard żałował go i myślał:
— Umiera przezemnie! Przezemnie! Przyniosłem mu nieszczęście... tak, jak Giovanniemu.
Położył rękę na rozpalonym czole Astra. Biedak uspakajał się powoli, wreszcie usnął.
Leonard zeszedł do swojej podziemnej izby, zapalił świecę i pogrążył się w cyfrach i obliczeniach. Pracował długo i gorączkowo. Wreszcie skończył. Przypomniały mu się znowu jego zgryzoty: zniszczenie Kolosu, Wieczerzy Pańskiej i straszny upadek Astra.
— Czy to podobna? — myślał — aby wszystkie moje prace poszły w niwecz, aby nie zostało po nich śladu, ani sławy? Czyż zawsze mam być samotny, pogrzebany żywcem i skazany na ciągłe marzenia o skrzydłach?
Ale te myśli nie stłumiły radości, jaką zwykł czerpać w samej pracy.
— Choćbym pozostał na zawsze wśród ciemnicy, choćby nikt o mnie nie wiedział, ja o sobie wiem — myślał.
Duszę jego przepełniało poczucie siły i tryumfu, jak gdyby prawdziwie skrzydła wyrosły mu u ramion i unosiły go w przestworza.
Podziemie wydało mu się zaciasne. Pragnął widoku nieba. Wyszedł i podążył na plac katedralny.
Noc była jasna, świecił księżyc. Po nad dachami unosił się dym pożarów. Na tle łuny, jak cienie, przesuwały twarze ziejące wściekłością, białe sztandary z purpurowym krzyżem, godłem miasta Medyolanu, tyki z uwieszonemi na nich latarniami, muszkiety, strzelby, łuki, maczugi, lance, oszczepy, kosy i widła. Ludzie krzątali się, jak mrówki, pomagając wołom w przewożeniu olbrzymiego taranu ze starych tarcic, połączonych żelaznemi obręczami. Dzwony uderzały na trwogę, wtórowały im armaty. Najemnicy francuscy dawali ognia z fortecy. Przechwalali się, że zniszczą miasto. Do głosu dzwonów i armat łączył się nieustanny ryk tłumu: