Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

Na placu Arrengo widniały gotyckie wieże katedry, w świetle podwójnem — niebieskiem od księżyca i szkarłatnem od blasku łuny.
Przed pałacem arcybiskupim ze zbitego tłumu rozlegały się wrzaski i jęki.
— Co tam się dzieje? — spytał malarz starego robotnika, o twarzy smutnej i wytraszonej.
— Oni sami nie wiedzą — odparł. — Podobno złapali szpiega Francuzów Giacoppo Crotto, dozorcę rynku. Mówią, że truł lud, pozwalając na sprzedaż nieświeżych produktów. A może to nie on? Biją tego, kto wpadnie pod rękę. Chryste Panie, zlituj się nad nami!
Z tłumu wyszedł szklarz Gorgolio, niosąc, jako trofeum, osadzoną na tyce głowę. Łobuz Faifanichio biegł za nim i wołał:
— Pies zdechł, jak psu przystało! Śmierć zdrajcom!
Stary przeżegnał się i szeptał słowa modlitwy:
A furore populi libera nos, Domine! — Od wściekłości motłochu, wybaw nas Panie.
Z zamku dolatywał głos trąb, bębnów i krzyki żołnierzy, przystępujących do szturmu. Nagle ziemia zatrzęsła się w posadach i zdało się, że całe miasto padnie w gruzy. Z wież fortecy odezwała się słynna armata, olbrzymi potwór, który Francuzi nazywali „Margot la Folle“, a Niemcy: „Die tolle Grete“.
Bomba padła na jeden z domów płonącego już Borgo Nuovo. Słup ognia strzelił w górę. Światło księżyca zbladło wobec krwawej łuny.
Wśród tłumu wszczął się popłoch, ludzie biegli, potrącali się, krzyczeli. Wśród tego zgiełku i popłochu, Leonard czuł się przedziwnie spokojnym, jak zwykle człowiek, którego myśli wzlatują w górę, nie zaś pełzają po ziemi.


Rano dnia 4-go lutego 1500 r. Il Moro wjechał do Medyolanu przez rogatkę Porta Nuova.
Poprzedniego dnia Leonard udał się do Vaprio, do willi swego przyjaciela Melzi.