dnym z moich religijnych obrazów, że nabył to płótno, chcąc zatrzeć wszelkie ślady religijnego tematu, aby módz swobodniej bez skrupułu całować tę twarz ukochaną. Ale sumienie wzięło górę nad miłością. Kazał wywieźć obraz z domu, bo go spokoju pozbawiał.
Spróbujcież, wy, poeci, wywołać taką siłę uczuć. Tak, panowie, nie mówię o sobie — wiem, ile mi braknie, lecz wielki malarz, gdy po mistrzowsku odtwarza piękno nieziemskie, lub potworną szpetotę, wywołuje zachwyt lub dreszcz wstrętu, rządzi wszystkiemi uczuciami, jak Bóg.
W ostatnich dniach marca do willi Melzi poczęły nadchodzić coraz gorsze wieści. Opowiadano, że wojska Ludwika XII pod dowództwem marszałka la Trémouill’a, już przeszły Alpy i dążą do Medyolanu. Il Moro podejrzewał swoich żołnierzy o zdradę, to też unikał bitwy i gnębiony złemi przeczuciami, stawał się „tchórzliwszym od zająca“.
Mało się troszcząc o króla Francyi i o księcia, Leonard z Franciszkiem błądzili po wzgórzach i dolinach. Czasami szli z biegiem rzeki, przyglądając się piaskom nadbrzeżnym, w których malarz spodziewał się znaleźć przedpotopowe szczątki zwierząt lub roślin.
W willi Vaprio Leonard ukończył obraz, zaczęty przed laty kilku we Florencyi.
Matka Boska siedziała wśród skał, w grocie podwodnej, prawą ręką tuliła do piersi małego Jana Chrzciciela, lewą obejmowała Syna, pragnąc jakby zespolić Człowieka i Boga w jednem uczuciu miłości. Jan, z rękoma złożonemi pobożnie, uginał kolana przed błogosławiącym go Jezusem.
Dość było spojrzeć na Dzieciątko nagie, siedzące z założonemi nóżętami, aby zobaczyć, że jeszcze chodzić nie umie. Lecz w rysach był rozum nadziemski, połączony z dziecięcą niewinnością.
Klęczący anioł podtrzymywał Dzieciątko jedną ręką, drugą — wskazywał Jana Chrzciciela, na twarzy anioła był uśmiech słodki i smutny, wyrażający złe przeczucie.