Stary ogrodnik rozniecił ogień w kominie i zapalił lampkę glinianą, zwieszającą się od pułapu na mosiężnym łańcuszku. Ta lampka swym kształtem przypominała wazony etruskie. W tym dzikim zakątku Toskanii przechowywały się jeszcze w mowie i w sprzętach ślady starożytnego pochodzenia mieszkańców.
Podczas gdy jasnowłosa dziewczyna krzątała się około wieczerzy, artysta po stromych schodach wszedł na górne piętro. I tu wszystko pozostało po dawnemu. Na środku izby stało olbrzymie łoże kwadratowe, w którem mogła zmieścić się cała rodzina. Tu stara babka Monna Lucia, żona Antoniego Vinci, sypiała niegdyś z małym Leonardem. Owe łożo, jako rodzinna pamiątka, przeszła na stryja Francesca.
U wezgłowia wisiał, po dawnemu, krucyfiks, a nad nim obraz Madonny i koncha na wodę święconę. Obejrzawszy te miłe kąty, Leonard wrócił do kuchni i zasiadł przy kominie.
Artysta myślał o swoim ojcu, notaryuszu, Piotrze da Vinci, którego widział przed paru dniami we Florencyi, w jego własnym domu przy ludnej ulicy Via Ghibellina.
Byłto starzec siedmdziesięcioletni, jeszcze żwawy, rumiany, czerstwy o kędzierzawych, białych włosach. Leonard nie znał drugiego człowieka, przywiązanego do życia tak naiwnie, szczerze i bezwstydnie, jak jego ojciec.
Notaryusz miał niegdyś dla swego pierworodnego nieprawego dziecka przywiązanie ojcowskie, lecz gdy dorośli jego dwaj prawowici synowie, Antoni i Juljan, wszelkich dołożyli starań, aby poróżnić Leonarda z ojcem, gdyż bali się, aby ten nie oddał mu części swego mienia.
Artysta czuł się teraz obcym w rodzinie. Uważano go za niedowiarka. Martwił się tem zwłaszcza jego brat Wawrzyniec. Był jeszcze młodziankiem, co do wieku, ale bardzo rozwiniętym, należał niegdyś do armii Savonaroli. Teraz pracował w jednym z domów handlowych