— Tymczasem nie — odparł Lucio.
— Nie rób-że tego głupstwa. Niech cię Bóg chroni! Ocenić się, znaczy to samo, co szukać węgorza w worku, pełnym wężów. Życie małżeńskie jest ciężarem, któremu nie podołałyby ramiona Atlasa, a cóż dopiero zwykłego śmiertelnika. Prawda, mistrzu Leonardzie?
Artysta wpatrywał się w niego badawczo i widział, że Machiavel kocha serdecznie i tkliwie monnę Mariettę, ale wstydzi się swej miłości i ukrywa ją pod maską szyderstwa.
Gospoda wyludniała się. Podróżni odjeżdżali w różne strony. Leonard gotował się do drogi i prosił Machiavela, aby mu towarzyszył, ale ten wstrząsnął głową i odparł, że musi czekać na pieniądze z Florencyi, aby zapłacić gospodarzowi należność i módz wynająć konia. Usłyszawszy to, Leonard prosił go usilnie o przyjęcie trzydziestu dukatów. Po długich wahaniach, Machiavel wziął pieniądze.
Wyruszyli razem. Po drodze Niccolo mówił bez ustanku. Każda zmiana krajobrazu budziła w nim wesołe lub poetyczne uwagi. Około południa dojechali do rogatek Fanno.
Wszystkie domy były przepełnione wojskiem Cezara. Dzięki urzędowi nadwornego architekty, Leonard dostał dwa pokoje z widokiem na plac. Oddał jeden towarzyszowi podróży; Machiavel wyruszył na zwiady i powrócił z ważną nowiną: główny dowódca księcia, don Ramiro de Lorqura został stracony w sam dzień Bożego Narodzenia. Jego bezgłowy tułub leżał w kałuży krwi pomiędzy książęcym pałacem a Rocca Cesena, obok na lancy była zatknięta głowa.
— Dlaczego został stracony? — niewiadomo kończył Niccolo. — Zdania są sprzeczne. Chodźmy wysłuchać pogłosek.
Przed starą katedrą San Fortunato tłumy czekały na pojawienie się księcia; miał przejeżdżać tym placem, udając się do obozu na przegląd wojska. Leonard i Niccolo wmięszali się w pospólstwo.
— Wytłómaczcie mi, przyjacielu, dlaczego kazał go zabić? — pytał rzemieślnik o twarzy poczciwej i dobrodusznej. — Powiadano, że kochał go, jak żadnego ze swoich dowódców.