— Wenus! — szepnął Giorgio z zachwytem — Wenus Praksytelesa! No, winszuję imć Cyprianie. Gdyby ci dano księstwo Medyolańskie i Genuę w dodatku, nie byłbyś szczęśliwszym!
Bogini wychodziła powoli, unoszona przez grabarzy; z tym samym uśmiechem pogodnym, jak niegdyś, z morskiej piany, dziś wyłaniała się z podziemnych czeluści, z grobu, w którym kilkanaście wieków przebyła.
Merula powitał ją wierszem!
„Chwała Ci, Matko Afrodyto, złotonoga,
Radości bogów i ludzi!“
Wszystkie gwiazdy już pogasły, oprócz jednej — Wenery, świecącej, jak brylant na wschodzie w blasku jutrzenki. A bogini zdawała się podnosić głowę i na jej powitanie z grobu wychodzić.
Giovanni spojrzał w jej cudną twarz i szepnął:
— Biała Djablica!
Zerwał się i chciał biedz, ale ciekawość przemogła obawę. Gdyby w tej chwili powiedziano mu, że popełnia grzech śmiertelny, za który zostanie potępiony na wieki, nie miałby siły oderwać oczu od cudnego ciała bogini.
Nawet w czasach, gdy Afrodyta była wszechwładną panią świata, nikt nie wpatrywał się w nią z tak drżącym i pokornym zachwytem.
Rozbrzmiały dzwony w kościołku miejskim w San Gervasio. Wszyscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Głos spiżu odzywał się w ciszy porannej, jak skarga lub okrzyk oburzenia.
— Chryste, zmiłuj się nademną! — zawołał Grillo, chwytając się za głowę. — Widzicie ten tłum, na gościńcu. Oni nas dostrzegli. Wymachują rękoma. Zaraz tu nadbiegną. Nasz proboszcz, Ojciec Faustyn! Jestem zgubiony, zgubiony!
W istocie z pagórka spuszczało się kilku jeźdźców. — Nie były to owieczki proboszcza, lecz osoby zaproszone, które przybywały, aby się przyjrzeć wykopaliskom.