Giovanni wiedział, że Leonard widuje ją tylko w obecności osób trzech, wśród licznego grona gości lub wreszcie wobec nieodłączonej siostry Kamilli, a jednak czuł, że pomiędzy nimi jest tajemnica, która ich łączy węzłem nierozerwalnym, i że to nie jest tajemnica miłosna, lecz coś zgoła innego od uczucia, które ludzie miłością zowią.
Giovanni słyszał nieraz z ust Leonarda, że artysta dąży zwykle do oddania podobieństwa własnej twarzy i postaci w rysach osób, które maluje. Mistrz tłómaczył to sobie w ten sposób, że dusza ludzka będąc twórczynią cielesnej powłoki, za każdem nowem odtworzeniem ludzkich kształtów, powtarza bezwiednie rysy, które wytworzyła niegdyś dla siebie samej, a ta dążność jest tak silna, że nawet w portretach, po przez zewnętrzne pobobieństwo pierwowzoru przebija, jeśli już nie twarz, to dusza malarza.
To, co się działo pod oczyma Beltraffia, było jeszcze dziwniejsze. Młodzieniec dostrzegł, że nietylko monna Liza, oddana na płótnie, lecz i ta druga, żywa, staje się coraz podobniejszą do Leonarda, jak to się zdarza ludziom, żyjącym ze sobą przez lat szereg. Podobieństwo istniało nietyle w samych rysach, choć i tu było zdumiewające — ile w wyrazie oczu i uśmiechu.
Giovanni przypomniał sobie, że już widział ten uśmiech w pierwszym obrazie mistrza na twarzy Ewy, matki rodzicielki, stojącej wobec drzewa wiadomości złego i dobrego. Anioł w „Madonnie wśród skał“, Leda z łabędziem i wiele innych główek niewieścich, namalowanych przez Leonarda, miały ten sam uśmiech zagadkowy. Możnaby sądzić, że artysta całe życie szukał odbicia własnej piękności i znalazł ją wreszcie na twarzy Giocondy.
Giovanni wpatrywał się nieraz w ten uśmiech wspólny im obojgu, i jej, i jemu, ogarniał go lęk, zdawało mu się snem, a sen rzeczywistością; jak gdyby monna Liza nie była istotą żywą, ani małżonką florenckiego obywatela imć Gioconda, najpospolitszego z ludzi, lecz istotną wyśnoną, wymarzoną przez mistrza, jego sobowtórem niewieścim.
Artysta zaczął malować. Nagle odłożył pędzle, wpatrywał się w twarz Lizy — najlżejszy cień, najmniejsza zmiana wyrazu nie uchodziła jego baczności.
Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/215
Ta strona została skorygowana.