bnym do uśmiechu, na twarzach zastygłych od dotknięcia śmierci. Ogarnęła go litość bezmierna i obezwładniła do reszty.
Monna Liza podała mu rękę, ucałował ją w milczeniu, po raz pierwszy od czasu, jak się znali. W chwili tej uczuł, że ona się nachyla i muska ustami jego włosy.
— Niech Bóg ma was w swojej opiece! — rzekła.
Gdy oprzytomniał, już jej nie było. W pracowni panowała cisza letniego popołudnia, straszniejsza od ciszy podziemi.
Zadźwięczały mu w uszach słowa pieśni:
Di doman non c’ e’certezza.
W dwa miesiące potem Leonard dowiedział się o śmierci Giocondy z ust starego kupca, przybyłego z Florencyi. Doniósł mu o tem bez ogródki:
— Prawda, nie słyszeliście zapewne — rzekł w toku rozmowy. — Co za nieszczęście! Biedny imć Giocodno! Owdowiał po raz trzeci! Już miesiąc upływa, jak monna Liza umarła! Niech się dzieje wola Boża!
Leonardowi pociemniało w oczach. Był blizkim omdlenia. Lecz nadzwyczajnym wysiłkiem woli zapanował nad sobą. Jego twarz pozostała nieprzenikniona.
Po pierwszem wstrząśnieniu wewnętrznem, wywołanem tą wiadomością, zaczął wmawiać w siebie, że kupiec skłamał, żeby zobaczyć, jak on przyjmie tę nowinę i żeby módz potem opowiadać o jego przerażeniu, dając nową podstawę plotkom, krążącym już oddawna o uczuciach wzajemnych Leonarda i Monny Lizy.
Jak to zwykle bywa w podobnych razach, w pierwszej chwili straszna rzeczywistość wydała mu się niemożliwą. Ale wieczorem usłyszał potwierdzenie tej wieści z ust wiarogodnych: Imć Giocondo wracał z żoną z Kalabryi, monna Liza Gioconda zasłabła w drodze w małem miasteczku Lagonera i zmarła na febrę, jak mówili jedni, na zapalenie gardła — jak twierdzili inni.