Giovanni raz jeszcze spojrzał na krucyfiks.
— Biała Dyablica! — krzyknął przeraźliwie i runął na podłogę.
Nazajutrz fra Benedetto za powrotom ze swej wycieczki znalazł go nieprzytomnym. Młodzieniec miał zapalenie mózgu.
Pewnej nocy Leonard siedział w pracowni, wsłuchując się w ryk wiatru. Myślał o Monnie Lizie i o śmierci, te dwie myśli łączyły się nieraz w jego rozpamiętywaniach. Nagle ktoś do drzwi zapukał. Artysta wstał i otworzył. Do pracowni wszedł młodzieniec nieznajomy, miał twarz wesołą i oczy poczciwe.
— Mistrzu Leonardzie! — zawołał — czy mnie poznajecie?
Malarz spojrzał na niego uważniej i przypomniał sobie swego małego przyjaciela Franciszka Melzi, z którym błądził po lasach Vaprio. Od tego czasu upłynęło lat dwanaście. Chłopak wyrósł na mężczyznę. Artysta, poznawszy go, ucałował serdecznie.
Franciszek przybywał z Bolonii, gdzie jego ojciec osiedlił się po najeździe Francuzów w r. 1500, nie chcąc patrzeć na klęskę swej ojczyzny. Starzec chorował długo, wreszcie umarł. Syn przybył do Leonarda, pamiętając jego obietnicę.
— Jaką obietnicę? — zapytał mistrz.
— Jakto? Czyż zapomnieliście? Było to parę dni przed naszem rozstaniem, w wiosce Mandello, nad jeziorem Lecco, u stóp góry. Zeszliśmy do opuszczonej kopalni, wyście nieśli mnie na ręku. Gdym usłyszał, że wyjeżdżacie do Romanii i wchodzicie w służbę u Cezara Borgii, rozpłakałem się rzewnie, oświadczyłem, że ucieknę z domu i będę wam towarzyszył. Ale nie chieliście mnie brać ze sobą i daliście mi słowo, że za lat ośm, gdy wyrosnę...
— Ach! tak! przypominam sobie! — przerwał mu Leonard.
— Dzięki Bogu! Wiem, że jestem wam niepotrzebny, ale proszę was, nie odpędzajcie mnie od siebie. Zresztą choćbyście mnie wyrzu-