— Więc to on — myślał Giovanni, nie wierząc oczom, że oglądają wielkiego Leonarda we własnej osobie.
Mistrz miał wówczas lat czterdzieści. Gdy milczał, jego małe, przenikliwe źrenice, w oprawie złotych rzęs, nabierały ostrości i połysku stali; gdy przemówił, malowała się w nich dobroć. Miał długą jasną brodę, włosy kędzierzawe, rysy delikatne, drobne, pomimo dużego wzrostu, głos dźwięczny, jak u kobiety. Giovanni przyglądał się bacznie jego rękom i dziwił się, że są tak wypieszczone; ale dość było spojrzeć, jak powoduje wierzchowcem, aby przekonać się, że ta ręka, o długich palcach, jest silna.
Zbliżali się do murów miasta, już było widać kopuły katedry i wierzę Palazzo Vecchio.
— Teraz lub nigdy — myślał Beltraffio — muszę go poprosić, żeby mnie wziął do swojej pracowni.
Nagle przypomniały mu się słowa Antonia da Vinci.
„Jeśli chcesz zgubić duszę, idź do niego. To niedowiarek i heretyk!“
Serce ścisnęło mu się żalem, a jednocześnie chwytał go niepokój. Wjechali w mury Florencyi.
Beltraffio podążył do katedry. Owego poranku miał w niej kazać Brat Savanarola.
Ostatnie dźwięki organów roztapiały się pod sklepieniami Santa Maria del Fiore. Z tłumu wychodził szmer tysiąca westchnień. Kobiety, dzieci i mężczyzni byli oddzieleni od siebie zasłoną. Pod gotyckiemi ostrołukami świątyni, panował mrok, jak w lesie, a poniżej przez okna wpadały promienie słoneczne, złocąc żywe fale.
Skończyła się już suma. Lud czekał na kaznodzieję. Wszystkie oczy były zwrócone ku drewnianej ambonie.
Giovanni stał w tłumie i słuchał przyciszonej rozmowy swoich sąsiadów. Nagle ocean głów zakołysał się, po kościele przebiegł szmer.
— Idzie! Idzie! Idzie! — podawano sobie z ust do ust.