ubrany we wspaniały żupan i dosiadał białego, jak mleko, arabczyka, osłoniętego drogocenną makatą, uzda wierzchowca wysadzona była drogiemi kamieniami.
Zdało się artyście, że już gdzieś tę twarz widział. Nagle przypomniał sobie bladego, wątłego młodzieniaszka, w czarnym, wytartym kubraku, z dziurami na łokciach. Spotkał go przed ośmiu laty we Florencyi, w klasztorze Santa Maria Nowella; był tam wystawiony obraz Leonarda „Bitwa pod Anghiari“. Ów młodzieniec zbliżył się wówczas do niego i rzekł z nieśmiałym zachwytem:
— Niema od was większego artysty na świecie, mistrzu Leonardzie. „Michał Anioł nie wart rozwiązać rzemyka u waszego obuwia“. Ów młodzieniec stał się szczęśliwym rywalem Leonarda i Michała Anioła „bogiem malarstwa“. To był Rafael Sanzio. Jego twarz, dziecinna wówczas, utyła, przybladła i sposępniała.
Wyjeżdżał ze swego pałacu Borgo, udając się do Watykanu na audyencyę u Papieża. Otaczał go, jak zwykle, rój uczniów, przyjaciół, wielbicieli. Nie wyruszał nigdy bez honorowej eskorty, złożonej przynajmniej z pięćdziesięciu osób. Każdy jego spacer był jakby tryumfalnym pochodem.
Rafael poznał Leonarda i z przesadną grzecznością zdjął beret i skłonił mu się nizko.
Ci z pośród jego uczniów, którzy nie znali Leonarda, odwrócili się zdziwieni, co to za starzec skromnie ubrany, któremu „boski“ mistrz kłania się tak nizko. Leonard nie widział zwróconych na siebie oczu. Patrzył na młodzieńca, jadącego przy boku Rafaela i okazującego mu cześć najwyższą; patrzył i oczom swoim nie wierzył. A jednak to był istotnie Cezary di Cesto.
Sprawdziły się smutne przeczucia Leonarda.
Opuścił go ostatni uczeń, w którym on pokładał wielkie nadzieje...
Papież, ulegając prośbom swego brata, obstalował u Leonarda mały obrazek.