czego nie chciał się z nim rozłączyć, choćby nawet ofiarowano mu wszystkie skarby świata?
Franciszek był pewien, że Leonard namyśla się, w obawie żeby nie sprzedać obrazu za tanio.
— Ha! skoro sam nie chcesz wymienić ceny — ja to uczynię — rzekł.
Spojrzał na monnę Lizę.
— Trzy tysiące dukatów. — Czy to dosyć? — zapytał. Ha! niech będzie trzy tysiące pięćset.
— Sire — zaczął znowu artysta głosem drżącym — proszę mi wierzyć...
Urwał, blednąc śmiertelnie.
— Jeszcze ci mało. Daję cztery tysiące, mistrzu Leonardzie. To chyba dosyć.
Szmer podziwu przebiegł wśród dworaków: żaden jeszcze mecenas sztuki, nawet Wawrzyniec Medyceusz, nie dał takiej ceny za obraz.
Leonard spojrzał na króla z nieopisaną trwogą. Gotów był upaść na kolana, błagać go, o zostawienie mu Giocondy. Franciszek, sądząc, że to wzruszenie jest objawem wdzięczności, wstał i ucałował znowu malarza. — A więc targ ubity! Cztery tysiące dukatów! — rzekł. — Otrzymasz pieniądze, skoro zechcesz. Jutro przyszlę po Giocondę. Bądź spokojny, otrzyma dobre miejsce. Znam jej wartość i przekażę ten obraz potomności.
Gdy król wyszedł, Leonard padł na krzesło; przyglądał się monnie Lizie z rozpaczą, nie chcąc wierzyć, że ona go opuści na zawsze. Przychodziły mu na myśl projekty dziecinne, niedorzeczne: ukryć ją i nie oddawać, choćby mu śmiercią grożono albo też wysłać z tym portretem Franciszka do Włoch i za nim podążyć.
Tymczasem ściemniało się w pracowni. Melzi wchodził kilka razy, ale nie śmiał przerywać zadumy Leonarda. Siedział on wciąż naprzeciw obrazu. Twarz jego wydawała się skamieniałą.
Wśród nocy artysta wszedł do pokoju Franciszka, który położył się, lecz nie mógł zasnąć.
— Wstawaj — rzekł. — Pójdziemy do Amboise. Muszę rozmówić się z królem.
Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/258
Ta strona została skorygowana.