— Już późno, mistrzu. Zmęczyliście się dzisiaj, trzeba oszczędzać sił. Odłóżmy to na jutro.
— Zapalaj latarnię i idź ze mną. Jeżeli nie chcesz, pójdę sam.
Widząc, że niema rady, Franciszek wstał i ubrał się. Podążyli do Amboise.
Do zamku było dziesięć minut drogi niewygodnej, stromej. Leonard szedł powoli, opierając się na ramieniu ucznia.
Wiatr świstał, napędzając chmury, gałęzie drzew drżały, wstrząsane jakby dreszczem febrycznym. Wśród drzew błyszczały oświetlone okna zamku. Słychać było dźwięki fletni i cymbałów.
Król wieczerzał w małem kółku i bawił się w zwykły sposób: kazał młodym mężatkom i pannom pić ze srebrnego puharu, na którym wyryte były sceny nieprzystojne, pokazywał je każdej z dam po kolei — jedne rumieniły się, inne płakały ze wstydu, inne zamykały oczy, żeby nie widzieć, a były i takie, które patrzały i udawały, że nie rozumieją.
Wśród tych wesołych damulek znajdowała się rodzona siostra króla, księżna Małgorzata, zwana „perłą pereł“. Słynęła z piękności i uczoności, ale kunszt przypodobania się był jej ulubioną sztuką. Całą swą miłość przelała na brata, kochała go z niesłychaną pobłażliwością, jego wady wydawały jej się cnotami, a twarz fauna — obliczem Apolina.
Franciszek nadużywał jej poświęcenia w pracach, chorobach, niebezpieczeństwach, które mu groziły. Niedość na tem, żądał jej pomocy w miłosnych przygodach.
Zameldowano Leonarda. Król kazał go przyjąć i powitał go wraz z Małgorzatą.
Malarz szedł zmięszany, ze spuszczonemi oczyma wśród wesołych dam i kawalerów; urągliwe spojrzenia ścigały tego starca o długich, białych włosach i smutnej twarzy.
— O! mistrz Leonard! — rzekł król, całując go w oba policzki