Franciszek przypomniał sobie, że za lat dziecinnych czytał o niemiertelnym związku dusz, o miłości pozagrobowej, o rycerskiej wierności. Pragnął okazać się wyrozumiałym i wspaniałomyślnym.
— Ha! mistrzu Leonardzie — rzekł z uśmiechem — widzę, że nie sposób ci odmówić. Znalazłeś wymowną orędowniczkę. Bądź spokojny, nie zabiorę ci obrazu. Ale pamiętaj, że portret jest moją własnością. Każę ci wypłacić pieniądze z góry.
W oczach Leonarda zabłysła radość tak wielka, że król uśmiechnął się jeszcze uprzejmiej i poklepał go po ramieniu.
— Nie bój się, przyjacielu. Daję ci słowo monarsze, że nikt ci nie wykradnie monny Giocondy.
Łzy zabłysły w oczach księżnej. Król podał malarzowi rękę ze słodkim uśmiechem. Zagrała muzyka. Poczęły krążyć pary. Zapomniano o tym dziwnym gościu, który przeszedł wśród wesela, jak cień i zniknął w bezgwiezdnej, ponurej nocy.
Francesco Melzi miał otrzymać mały spadek. Potrzebował dokumentów, znajdujących się u królewskiego notaryusza w Amboise, imć Wilhelma Borreau. Był to człowiek światły, uprzejmy i bardzo przychylny dla Leonarda.
Pewnego dnia, rozmawiając z Franciszkiem wspomniał, że wielki artysta, przybyły z Północy, zamieszkał w jego domu. A gdy Melzi wyraził chęć obejrzenia jego utworów, notaryusz zaprowadził go na strych i w oknie, tuż przy gołębniku, pokazał mu pracownię malarza obrazów świętych, Eutycha Gagara.
Za powrotem do domu, chcąc rozerwać mistrza, który był zanadto w swych myślach pogrążony, Francesco opowiedział mu o tej pracowni i namówił na obejrzenie obrazków młodego malarza.
Pewnego wieczoru, w kilka dni po nocnej wizycie u króla, udali się do domu Wilhelma Borreau. Towarzysze Eutycha poszli na bal maskowy, wydany na zamku, ale artysta, unikający widoku obnażonych ramion kobiecych, pozostał w swej małej pracowni i kończył