Nie próbował już malować, wszystkie obrazy, rysunki, pędzle i farby odsunął w najdalszy kąt pracowni. Dnie schodziły mu wśród szarej nudy. Czasami odwiedzali go notaryusz i stary mnich, spowiednik Francesca i wesoły staruszek. Wtedy grywali w warcaby i w karty. Goście odchodzili o zmroku, a Leonard nie mając czem zająć długich wieczorów, chodził po pokoju, rzucając ukradkowe spojrzenie na Zoroastra. Był on jakby widomem szyderstwem z marzeń Leonarda. Przez całe życie dążył do przypięcia skrzydeł ludziom i jedynym owocem tych usiłowań było kalectwo tego biedaka.
Heblując drzewo lub strugając je, bo to były jego jedyne rozrywki, dawny mechanik nucił wciąż jedną i tę samą piosnkę. Jej złowróżbne dźwięki, przypominające krakanie wrony, rzucały jeszcze większy smutek na ciemną pracownię.
W całym domu panowała cisza grobowa, za oknami wiatr świstał, roznosząc tumany śniegu, stare gałęzie drzew szumiały groźnie: rzekłbyś, że złe duchy kłócą się ze sobą. Do ryku wiatru łączyły się inne, straszniejsze głosy — zawodzenie wilków w lesie.
Francesco rozpalał ogień w kominie. Leonard wygrzewał przy nim członki zdrętwiałe, uczeń grał na lutni i śpiewał pieśni rycerskie; pragnął muzyką rozproszyć smutne myśli ukochanego mistrza. Raz zanucił mu starą pieśń, skomponowaną przez Wawrzyńca Medyceusza, jako wtór do tryumfalnego pochodu Bachusa i Ariadny.
Quant’ é bella giovinezza!
Che se fuge tuttavia!
Chi vuol esser lieto, sia:
Di doman no c’ é certezza.
Mistrz słuchał z głową spuszczoną: przypominał sobie noc letnią, światło księżyca, padające na pustą ulicę i dźwięki lutni, spływające z marmurowej loggii i tę samą pieśń miłosną. A przy tych wspomnieniach myśli jego biegły do monny Lizy. Tę pieśń słyszał w wilją dnia, w którym pożegnał ją na zawsze.
Ostatnie dźwięki zamarły, zlały się z głosem huraganu. Franciszek Melzi, siedzący u stóp mistrza, podniósł oczy i ujrzał łzy na zmarszczonych, wychudłych policzkach starca.