Odczytując swój dziennik, Leonard wpisywał nowe myśli: o śmierci.
Pewnej nocy śnił, że go pogrzebano żywcem i że nadludzkim wysiłkiem odchylił wieko trumny. Następnego dnia przypomniał Franciszkowi obietnicę, którą go już poprzednio zobowiązał: że nie da go pochować, dopóki nie objawią się wyraźnie znaki rozkładu ciała.
W długie noce zimowe, nie mogąc zasnąć, Leonard przywoływał obrazy dzieciństwa; wspominał swe wynalazki, maszyny, któremi chciał zapewnić ludziom panowanie nad przyrodą.
Czasami, wśród nocy, Franciszek odczytywał mu Ewangelię, kojąc tem smutek zniedołężniałego starca.
Rankami artysta przez zamarznięte szyby przyglądał się śnieżnym zaspom, szaremu niebu i sadzi na drzewach. Zdawało mu się, że zima nigdy się nie skończy. Ale na początku lutego mrozy zelżały, od strony słonecznej sople lodu, zwisające z dachów, poczęły spływać kroplami, wróble świegotały, śnieg topniał, a przez chmury wyzierało niebo jeszcze blade. Słońce wpadało do pracowni, Leonard godzinami całemi siadywał w fotelu przy oknie, z głową spuszczoną, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach. W całej jego postawie było nieopisane znużenie.
Jaskółka przez całą zimę pozostała w pracowni; siadywała na ramieniu starca, tulił ją i głaskał, ogrzewając własnem ciepłem, a śledząc każde jej poruszenie, marzył znowu o skrzydłach.
Pewnego dnia wyjął z szafy stare zeszyty, rysunki maszyn i notatki do swoich dwustu „Ksiąg o życiu i naturze“. Z dnia na dzień, z roku na rok odkładał uporządkowanie tych papierów i zgromadzenie wszystkich urywków, dla wytworzenia z nich jednego wielkiego dzieła, ale coś zawsze stawało mu na przeszkodzie. Wiedział, że takie dzieło byłoby pożyteczne dla ludzkości, że odkrycia w niem zawarte zmieniłyby może jej losy; ale czuł, że praca olbrzymia, że jej nie podoła i że to wszystko zmarnuje się, jak tyle innych arcydzieł i pomysłów.