Ptak, wnosząc się do lotu, musi naprzód podnieść się na łapkach, aby módz skrzydła rozpostrzeć. Szczebelki trzcinowe spełniały rolę łapek w maszynie latającej.
Po wyjeździe z Florencyi, Leonard osiadł w Medyolanie. Tu, przez cały miesiąc, nie wychodząc z pokoju, udoskonalał swoją maszynę latającą. Jedno skrzydło już było gotowe, drugie jeszcze nie pokryte materyą. Pracownia mistrza była zarzucona przyrządami astronomicznemi, fizycznemi, kołami, śrubami; w głębi ogromnego, wysokiego pokoju był piec i kowadło.
Przy tem kowadle, między rozpostartemi skrzydłami maszyny, leżał człowiek uśpiony. W bladem świetle księżyca i paru łojówek przypominał olbrzymiego nietoperza, zrywającego się do lotu.
Dzień świtał. Zapach melasy, mięty i macierzanki dolatywał z ogrodów, otaczających dom Leonarda, na przedmieściu Medyolanu. Pod oknami świegotały ptaki. W pracowni rozlegały się głosy uczniów.
Było ich dwóch: Giovanni Beltraffio i Andrea Selaino. Giovanni kopiował wzór anatomiczny, Selaino, piękny jasnowłosy młodzieniec o pogodnej, niewinnej twarzyczce, obrabiał deszczułkę lipową, aby módz na niej malować.
— Jak sądzisz? — spytał go Beltraffio — czy mistrz Leonard skończy prędko swoją maszynę?
— Bóg raczy wiedzieć — odparł Andreo. — W przeszłym roku pracował nad nią przez dwa miesiące i nic nie zrobił.
Do pracowni wszedł trzeci uczeń Cesare de Sesto. Był to mężczyzna już dojrzały, o cerze bladej i oczach bystrych, złośliwych. W jednej ręce trzymał kawał chleba z szynką, w drugiej — kieliszek wina.
— A to kwaśne! — zawołał, spluwając. — A szynka twarda, jak podeszew. Wstyd doprawdy! Nasz mistrz dostaje dwa tysiące dukatów rocznie, a żywi nas, jak psów. Podobno niema już złamanego szeląga przy duszy. Te przeklęte skrzydła pochłonęły cały zarobek... Że też Pan Bóg obdarza talentem takich ludzi! — mruknął zawistnie.