W godzinę potem Giovanni znalazł się w miejscu umówionem, ale nie zastał mistrza.
Pobiegł do olbrzymiego posągu, zwanego „Kolosem.“ Było to dzieło Leonarda, wznoszące się przed pałacem Sforzów.
Koń olbrzymi wspinał się na tylnych nogach i tratował powalonego wojownika. Jeździec, dosiadający wierzchowca, w wyciągniętej prawicy trzymał książęce berło. Byłto wielki condottiere Franciszek Sforza, awanturnik, nawpół wojak, nawpół bandyta, sprzedający swą krew za złoto. Syn ubogiego wieśniaka z Romanii, odważny, jak lew, chytry, jak lis, zdobył potęgę czynami krwawemi i świetnemi naprzemian. Zmarł, jako książę Medyolanu.
Promień słońca padł na głowę Kolosu. W przenikliwych oczach był spokój nasyconego drapieżnika. Na podstawie gipsowej, Giovanni wyczytał dwuwiersz skreślony ręką Leonarda.
Sucpiciunt; fluat oes: vox erit Ecce Deus,
Zastanowiły go dwa ostatnie słowa: Ecce deus — oto Bóg.
— Bóg — powtórzył Giovanni, przyglądając się Kolosowi i ofierze, którą tratował koń zwycięzcy. Przed oczyma młodzieńca zarysował się cichy refektarz w klasztorze Najświętszej Panny Łaskawej i przedziwnie piękne oblicze Jana i ostatnia wieczerza Tego, którego nazwano: Ecce Homo — oto człowiek!
— Trudno uwierzyć — myślał Giovanni — że jeden i ten sam mąż namalował Wieczerzę Pańską i ulepił ten Kolos? — Kogoż uznaje w duchu za Boga? O którym, wedle niego, należy mówić: Ecce Deus: o Chrystusie, czy o tym bandycie? A może Cezary słusznie powiada, że nasz mistrz niema Boga w sercu?
W chwili tej ukazał się Leonard.
— Skończyłem reperacye — rzekł — wracajmy do domu.
Nie mogąc usnąć w nocy, Giovanni wyszedł na podwórze i usiadł na werandzie, osłoniętej winem.