Księżna wyszła na podwórze, gdzie już czekali na nią strzelcy. W gronie dojeżdżaczy, sokolników, masztalerzy, dam dworskich i paziów, dosiadła ciemno kasztanowatego bachmata, nie jak kobieta, ale jak wytrawny jeździec.
— To istna królowa Amazonek! — myślał książę Ludwik, przyglądający się odjazdowi żony.
Księżna była w wybornym humorze, miała ochotę śmiać się, galopować na złamanie karku.
— Ostrożnie — wołał jej mąż — klacz ognista!..
Uśmiechnęła się do niego i pocwałowała na czele orszaku. Dojeżdżacze zostali w tyle. Obok Beatryczy biegł jej ulubiony buldog, a po drugiej stronie, na klaczy karej węgierskiej, jechała jej ulubiona dama honorowa, Lukrecya Crivelli.
W głębi serca książę nie był obojętnym na wdzięki owej Lukrecyi. Przed chwilą zachwycał się nią tak, jak Beatryczą, sam nie wiedział, która z nich dwóch podoba mu się bardziej. Ale był niespokojny tylko o żonę. Gdy konie przesadzały rów, zamykał oczy, a serce ściskało mu się trwogą.
Ludwik gromił Beatryczę za jej szalone wybryki, lecz nie potrafił gniewać się na nią, zazdrościł jej odwagi, której sam był pozbawiony.
Orszak zniknął w gęstwinie. Książę powrócił do swej pracowni. Czekał go już tam główny sekretarz Bartolomeo Calco, zajmujący się sprawami zagranicznemi. Zasiedli do przerwanej roboty.
Siedząc w wysokim fotelu, Il Moro ręką wypieszczoną gładził policzki i brodę.
Twarz jego była nacechowana wielką szczerością, jak zwykle u osób wytrawnych w sztuce dyplomatycznej. Z orlego nosa, z zaciśniętych ust przypominał ojca, wielkiego kondotiera, Franciszka Sforza. Lecz Franciszek był jednocześnie lwem i lisem; synowi przekazał lisią chytrość, bez lwiej odwagi.