Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

— Kto wie? — leczą go starannie. Czy nie lepiej wyrzec się władzy, jak nie mieć ani dnia ani nocy spokojnej; czołgać się przed królem Francyi; być zależnymi od wspaniałomyślności Alfonsa i tej wiedźmy Aragońskiej? Mówią, że znowu jest w poważnym stanie. Jeszcze jedna żmija wpełznie do tego wężowego gniazda. I tak przez całe życie, Ludwiku! A powiadasz, że jesteś potężny, że masz władzę w ręku.
— Uspokój się. Lekarze dowodzą, że on żyć nie może. Dnie jego policzone — przekładał Il Moro.
— Nie wierzę. Umiera już od lat dziesięciu, a jeszcze żyje.
Przytuliła się do męża i coś mu szepnęła na ucho.
On drgnął.
— Boże — szepnął — Niech cię Matka Boska chroni! Nigdy, słyszysz, nigdy mi o tem nie mów.
— Jeżeli boisz się, ja biorę to na siebie.
Po chwili milczenia zapytał:
— A jakim sposobem?
— Za pomocą brzoskwiń.
— Kazałem mu zanieść najpiękniejsze.
— Nie, ja nie mówię o tych. Mistrz Leonard ma inne w swoim ogrodzie. Nie słyszałeś?
— Nie.
— Brzoskwinie zatrute.
— Jakto zatrute?
— Zatruł je dla jakichś doświadczeń. To może czary, ale mniejsza o to. Wiem od monny Sidonii. Te brzoskwinie, choć zatrute, wyglądają prześlicznie.
Umilkli znowu i milczeli długo wśród nocnej ciszy.
Wreszcie Ludwik pocałował żonę w czoło z tkliwością ojcowską i zrobiwszy nad nią znak krzyża:
— Spij, drogie dziecię, spij pod opieką Boga — szepnął.
Owej nocy śniły się księżnej brzoskwinie na złotym półmisku. Podniosła do ust jedną, wtem głos niewidzialny szepnął:
— To trucizna, trucizna, trucizna!