Była Niedzela.
Chwilami błyskawice rozpruwały niebo, a wtedy ukazywał się domek alchemika, i widać było dym, strzelający z komina. Potem zalegały znowu ciemności.
Giovanni i Kassandra siedzieli, jak zwykle, nad kanałem.
— Nudzę się — mówiła dziewczyna, zakładając białe ręce za głowę. — Codzień jedno i to samo. Dziś podobne do wczoraj i do jutra Niechby Francuzi weszli do Medyolanu! Wolałabym już rabunek i rzeź od tych nudów. Monna Sidonia wciąż skarży się na biedę i utrzymuje, że ja i mój stryj siedzimy u niej załogą, że nas żywi z łaski.
— Tak, wiem — odpowiadał Giovanni — życie jest ciężkie i ja miewam chwile rozpaczy, chciałbym nieraz umrzeć. Ale Fra Benedetto nauczył mnie ślicznej modlitwy dla odegnania sił nieczystych. Może chcesz, to ci ją powtórzę.
Wstrząsnęła głową.
— Nie, Giovanui, ja już nie umiem modlić się. Chciałabym czasami, ale nie potrofię wznieść modłów do waszego Boga.
— Do naszego? Czyż jest Bóg inny? pytał Giovanni.
Błyskawica oświetliła twarz Kassandry, która nigdy jeszcze nie wydała się chłopcu smutniejsza i piękniejsza.
Dziewczę milczało. Wreszcie, po długiej zadumie, rzekło:
— Słuchaj. Dawno, bardzo dawno temu, byłam jeszcze dzieckiem. Mój ojciec zabrał mnie w podróż. Zwiedziliśmy ruiny starej świątyni. Wznosiły się na wyspie. Dokoła otaczało nas morze, fale rozbryzgiwały się o czarne skały, wyostrzone, jak brzytwy. Mój ojciec odczytywał jakiś napis zatarty na odłamie marmuru. Siedziałam długo na stopniach świątyni, wsłuchiwałam się w pomruk fal i wchłaniałam ostre, odurzające powietrze. Weszłam do świątyni. Po nad rozwalonemi kolumnami roztaczał się lazur nieba. Powietrze było ciche. Nagle serce zabiło we mnie żywiej. Padłam na kolana i poczęłam wzywać boga, który przebywał tam niegdyś, a którego ludzie wygnali. Ca-